Trening trailowy - Yen Gotta Run

Wyszłam ze stajni, gdy usłyszałam warkot silnika i dwa snopy światła na podwórzu. Gdy tylko zgasły, usłyszałam tupot małych nóżek i wkrótce uczepił się mnie mały małpiszon. Z krótkiej rozmowy wynikało, że zajęcia młodej na basenie zostały odwołane, więc rodzice postanowili podrzucić ją na rancho. Erick zaprosił ich na herbatę do środka, gdzie również udałyśmy się my. Gdy wypiłyśmy po filiżance, niepostrzeżenie wymknęłyśmy się i poszłyśmy do stajni. Było już ciemno, więc zapaliłam światło. Wtedy oczom małej ukazała się przywiązana w korytarzu Yen.
-Coś czułam, że przyjedziesz- powiedziałam, odpinając puchowy bezrękawnik- dlatego zostawiłam czyszczenie specjalnie dla ciebie.
Puściłam jej oko i zaśmiałam się, podając jej skrzynkę. Lily miała wprawę, więc zabłocony koń nie stawił dla niej problemu.
Pomogłam jej osiodłać klacz i poszłyśmy w kierunku hali. Wiatr zawiał, więc poprawiłam filcowy kapelusz.
-A ty gdzie masz czapkę, mądralo?- spytałam, zerkając na nią.
Wzruszyła ramionami.
-Na hali nie wieje.
Weszłyśmy do środka i zamknęłyśmy drzwi. Sprawdziłam wszystko jeszcze raz i wskoczyłam na grzbiet Yen. Była dość rozkojarzona, więc od razu zechciała iść na ślad, jednak nie pozwoliłam jej na to. Skierowałam ją na środek ruchem ręki, wyciągając z tylnej kieszeni spodni telefon, o którym zapomniałam. Podałam go Lily.
-Potrzymasz?
-Pewnie.
Na środku skręciłam w prawo, potem w lewo, jeżdżąc w różnych kierunkach i jeżdżąc raczej szlaczki niż konkretne figury. Moim celem było zaskarbienie sobie uwagi srokatej, co zyskałam po pewnym czasie stępowania, więc skierowałam ją na ślad w nagrodę. Nagrodziłam ją chwilą odpoczynku, po czym kazałam jej zakłusować. Szła luźniutko i fajnie. Jechałam z nią na jedną rękę, prosząc o niewymagające duże wolty i pozwalając jej na wyciągnięcie szyi. W tym czasie młoda dzielnie walczyła z ciągnięciem jakiś drągów na środek. Zerknęłam na nią podejrzliwie. Widząc mój wyraz twarzy, odkrzyknęła:
-Porób z nią traila!
Muszę przyznać, że był to dobry pomysł. Skinęłam głową, że dobrze, po czym skupiłam się na dalszym ciągu treningu. Kazałam jej się zatrzymać bez użycia komend wodzy i głosu, samym dosiadem. Zamiast stopu zrobiła przejście do stępa a dopiero po kilku krokach do stój. Pokręciłam głową, zawróciłam ją i postanowiłam wykonać to jeszcze raz, z większym zaangażowaniem zadu. Gdy się udało, ruszyłam ją stępem na luźnych wodzach po śladzie, samej przyglądając się konstrukcji młodej i ją analizując. Widząc, że idzie z pachołkiem na połowę hali z której właśnie wyjeżdżałam, krzyknęłam, by ją zostawiła, bo chcę porobić koła w galopie. Zgodziła się.
Ruszyłam ją na skróconych wodzach, przez co jej chód był znacznie bardziej sprężysty. Gdy dodałam łydki była na granicy swych możliwości ruchowych, więc odpuściłam w nagrodę odpuszczając presję- luźne wodze i brak dodania łydek. Odwdzięczyła się utrzymaniem tego poziomu chodu. Jazda na tak mądrym koniu, któremu wystarczą jedynie wskazówki, to po prostu magia!
Porobiłam z nią różne wężyki i dużo wolt, coraz to bardziej je skracając. Dzięki temu bezproblemowo zaangażowała zad. Gdy byłam usatysfakcjonowana z jej poziomu, oddałam jej wodze i puściłam chwilę stępem wśród ułożonych przeszkód. Gdy odsapnęłyśmy, poprowadziłam ją na pustą połówkę hali, gdzie pobawiłyśmy się na kołach w galopie. Pracowałyśmy nad krótkim, ale luźnym i aktywnym chodem, co po części udało się nam osiągnąć.
Skinieniem kapelusza zasygnalizowałam start, na co młoda zachichotała, gramoląc się na wysoki stołek dla sędziny. Podjechałyśmy stępem do bramki, chcąc ustawić się bokiem. Niestety, wizja Yen oznaczała podjazd prostopadły. Nie przejechałyśmy bramki, na spokojnie podjechałam jeszcze raz, na krótszych wodzach, by pokazać jej o co chodzi. Gdy podjechała dobrze, pogłaskałam ją w nagrodę, po czym postanowiłam zrobić podejście trzecie, które tak jak pierwsze, odbywało się na długich wodzach. Udało się nam pokonać bramkę, więc ruchem głowy spytałam, co dalej.
-Drągi! Drągi!
Były bezpośrednio przed nami, więc nie miałam problemu z obraniem kursu. Przed nimi Yen chrapnęła, jakby pytała, czy na pewno ma przez to przejść.
Dodałam jej delikatną łydkę, co było potwierdzeniem jej przypuszczenia. Przeszła ze skupieniem, jednak raz puknęła w drąg. Uniosłam dłoń w geście, że to moja wina. Zrobiłyśmy drugi najazd w stępie na drągi, tym razem dałam jej łydę wcześniej i delikatnie muskałam jej bok z każdym krokiem nad każdym drągiem. Udało się przejść bezproblemowo.
-Teraz wężyk w kłusie! – zarządziła młoda.
Przyspieszyłyśmy do jogu, w którym to nakierowałam srokatą na wężyk. Przy każdym pachołku bez ustawiony drąg pod odpowiednik kątem, co dodatkowo podnosiło poziom trudności. Przed każdym z drągów pilnowałyśmy z Yen kroków, ale wszystko było dobrze wyliczone i nie zdarzyło nam się żadne zawahanie jeśli chodzi o tempo. Pochwaliłam klacz solidnym głaskaniem.
-Teraz mostek! A do niego galop!
Lekko dodałam łydkę, był impuls w kłusie, więc łatwo ruszyłyśmy lopem na lewą nogę. Zbliżyłyśmy się do mostku a tuż przed nim zrobiłyśmy krótki stop- ćwiczenia na zad popłacają! Pozwoliłam Yen się schylić i powąchać podest, po czym po mojej łydce weszła i bardzo ładnie zeszła.
Pochwaliłam ją. To był już koniec trasy, jednak sama zeszłam i wsadziłam w siodło Lily, by mogła sobie srokatą postępować wśród ułożonych przez nią przeszkód. Gdy ruda wyschła, rozsiodłałyśmy ją i rozczyściłyśmy, po czym wypuściłyśmy na pastwisko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz